''Śniadanie Mistrzów" Vonnegut'a to książka - mistrzostwo.
Miałem wygórowane oczekiwania wobec niej po lekturze doskonałego "Slaughterhouse Five" i bez wątpienia się nie zawiodłem.
Punktem wyjścia do opowiedzenia o niej powinno być stwierdzenie, że jak na Vonnegut'a przystało jest to twór na wskroś postmodernistyczny. Z Balzakiem nie łączy go praktycznie nic. Trudno mówić, że jest to w ogóle powieść. Wypełniony jest intertekstualizmem, autotematyzmem, wątkami psychoanalitycznymi i wreszcie - odautorskimi rysunkami. Nawiasem mówiąc jest to pierwsza książka po "Małym Księciu", w której znajdujące się rysunki tak bardzo mnie urzekły. Widać również strukturalną inspirację Cortazarem objawiajacą się w epizodyczności krótkich, nierzadko pourywanych rozdziałów - do czego Vonnegut przyzwyczaił nas już w poprzednich tekstach.
Od pierwszej strony, wraz z każdym przeczytanym zdaniem pogłębiałem się we wrażeniu jak mocno autor drwi ze mnie i bawi się mną. Pozwala to jednak oswoić się ze sbosobem czytania do, którego nas zmusza. Do tej książki nie można podejść z jakąkolwiek próbą ujęcia jej w schematy interpretacyjne, czy próbować patrzeć na nią z jednej określonej perspektywy. Trzeba dać się ponieść w pełnym tego słowa znaczeniu i przeczytać ją niemal jednym tchem i nie rysować paznokciami pleców jej okładki, aż pozwoli na łapczywe zaczerpnięcie wdechu, bo w przeciwnym wypadku będzie trzeba zacząć od początku. Seks z Vonnegutem zawsze spoko.
Autor bawi się również z samym sobą #dwuznaczność. Sartre napisał kiedyś, że "dzieło sztuki" (jakkolwiek pokracznie to dzisiaj brzmi, więc chyba lepiej napisać "tekst kultury") jako jedyny byt w przestrzeni może istnieć "obiektywnie" (tego słowa również nie lubię - ogólnie słowa, ktorych nie lubię wolę okalać cudzysłowem, bo to nie moje słowa). Vonnegut sprytnie wtłacza siebie w strukturę tego tekstu jako demiurga opisującego i stwarzającego świat książkowy, ale także przemawiającego ustami swoich bohaterów i wchodzącego z nimi w interakcję. Umiejętnie uzurpuje sobie prawo do obiektywnego egzystowania w wymiarze książkowym tak, że czytelnik początkowo jedynie to wyczuwa, ale potem jest w tym tak utwierdzony, że nie sposób temu zaprzeczyć. Dzięki Vonnegut'owi oklepany slogan "niewszystek umrę" nabiera nowego znaczenia. A przy tym również jest to zacny gwałt przez uszy. Kolejny punkt dla autora.
O czym tak właściwie jest ta książka? O wszystkim, co można po szybkim brainstorm'ie wymienić jeśli chodzi o historię i kulturę USA oraz świata, zestawione z niezliczoną ilością impresji i poglądów odnoszących się zarówno do otaczającej rzeczywistości, jak i abstrakcji oraz absurdu i (naprawdę!) wiele więcej. Opisane w (tu wstaw słowo w swoim własnym języku, które bedzie synonimem dla takich przymiotników jak: kapitalny, świetny, doskonały, itd. i które nie sprowadzi całości do poziomu banału) sposób, tak bardzo autorski, że trudno mi gdziekolwiek w świecie kultury przytoczyć podobny styl humoru i opisywania otaczającego świata. Wszystko sprawia, że czytelnik ma przed sobą świat tak bardzo cyniczny.- rzeczywistość w zderzeniu z tą książką to papka zmielonej i przerzutej masy jednowymiarowego papieru, którą lepiej wyrzucić, niż trzymać w ręku taką brzydką, lepką i ociekającą. Lepiej wybrać więc jakąś jej alternatywną formę.
Bardzo trudno jest o tym pisać tak "na sucho", więc przytoczę przykładowe sytuację, w których znaleźli się dwaj główni bohaterowie.
Pierwszy z nich - pisarz science fiction -uważający się za najlepszego w swym fachu, z różnych względów jednak nie chce się wychylać - płodzi setki książek, których nikt nie czyta i które to są zamieszczane w pisemkach pornograficznych w celu wypełnienia ich objętości pomiędzy obrazkami przedstawiającymi "zbliżenie się bobra" - jeszcze dogłębniej wyjaśnione dzięki odautorskim dodatkowym szkicom.
Drugi bohater - milioner szalejący na skutek napływu pewnych substancji chemicznych w organizmie dowiaduje się dzięki pisarzowi, że jest w ramach eksperymentu jedynym człowiekiem obdarzonym przez Stwórcę (Vonnegut'a) wolną wolą, a cała reszta to odpowiednio przystosowane maszyny. Zdarza się.
To oczywiście jedynie mała próbka zarysowania najogólniejszych wątków, które połączone są w drobiazgowy sposób z innymi zdarzeniami i ze sobą nawzajem tak, że trudno w tej książce mówić o jakimkolwiek linearnym postrzeganiu czasu i fabuły, bo jak to zostało przedstawione - czas to jedynie wąż połykający swój własny ogon. Wszystko oczywiście wyjaśnione zostało również na rysunku.
Rzeczywistość tego tekstu wydaje się być heremetycznie zamknięta, jednak kiedy się już ją w pewien sposób pozna trudno oprzeć się jej wielowymiarowości i na stałe już pozostawia stygmat wielopłaszczyznowego patrzenia na świat. W moim przypadku zaistniałego już po lekturze "Rzeźni Numer Pięć".
Polecam.